- W krainie Oz czyli mocne przywitanie z północną Australią
- Kakadu National Park
- Litchfield National Park
- W kierunku Alice Springs! „Where the f*** is Alice?”
- Banka Banka via Mataranka
- Przecinając Zwrotnik Koziorożca
- Alice Springs czyli geograficzny środek Australii
- Uluru – święte miejsce Aborygenów
- King’s Canyon czyli szczęka w dół
- Mamuśki w Sydney
- Odkrywamy tajemnice Sydney
- Witamy w Górach Błękitnych
- Góry Błękitne
- Grand Pacific Drive
- Wallaby, Wallaroo, Kangaroo
- Święto Niepodległości na Górze Kościuszki
- Lake Entrances
- Wilsons Promontory National Park
- Przez Great Ocean Road do 12 Apostołów
- 12 Apostołów i inne cuda …
- Na koniec Melbourne
- Pożegnanie z Australią czyli porady praktyczne
Dzisiaj zaczynamy trzydniowy wypad do Uluru. Pobudka o 4.00, gdyż o 4.50 ktoś ma nas odebrać spod hostelu. Życie chwilę potem weryfikuje te plany, bo Shannon – nasz przewodnik – przyjeżdża spóźniony o 40 minut. Bez słowa wyjaśnienia niestety. Zanim udaje nam się wyjechać mamy jeszcze problem z bagażem. „Podobno” mieliśmy być spakowani na 3 dni, tylko szkoda że organizatorzy nam tego nie napisali ani powiedzieli. A my mamy duże bagaże, których Shannon nie chce zabrać. Na szczęście nie znoszący sprzeciwu ton Fibaka zmusza naszego przewodnika do zapakowania bagaży na kipę. Zresztą, co miał zrobić. Recepcja zamknięta, więc nawet nie mamy szans na ich pozostawienie w hostelu. Zapowiada się w każdym razie „nieźle”. No nic, musimy przeżyć jakoś z „szeryfem Shannonem” kolejne 3 dni na obozie wojskowym.
Po 6 godzinach dojeżdżamy do Uluru Camel Camp, gdzie zatrzymujemy się na lunch, a docelowo na noc. W przeciwieństwie do poprzednich lunchy serwowanych przez Caseya i Sandy, ten nie urywa czterech liter. Shannon ma generalnie wszystko w nosie, łącznie z jedzeniem dla nas. Na szczęście mamy 2 ręce i potrafimy sobie zrobić kanapkę.
Następnie jedziemy do Uluru National Park, które ma być atrakcją dnia i wyjazdu.
Uluru czyli święta góra Aborygenów. Od 26 października tego roku jest całkowity zakaz wspinania się na nią, o co Aborygeni walczyli od dawna. Do tej pory było to możliwe, albowiem rząd australijski oddał Aborygenom ziemię pod warunkiem oddania im jej w 100-letnią dzierżawę, co w praktyce oznacza zarządzanie nią i decydowanie o tym co można, a co nie. Aborygeni żyją na tych terenach od ponad 35 tysięcy lat, podczas gdy biali pojawili się raptem 150 lat temu, dlatego też wciąż stanowimy dla nich pewną ciekawostkę kulturową. Aktualnie w ramach plemienia Anangu żyją cztery rodziny, które stanowią łącznie ok. 500 ludzi. Żyją zgodnie z Tjukarpa, prawo które określa, co wolno a czego nie, na jakie zwierzęta polować, a na jakie nie, z kim mogą zawierać związki małżeńskie, z kim nie.
Zaczynamy od zwiedzania centrum kulturowego. Można tam zapoznać się z kilkoma legendami, w które bezgranicznie wierzą Aborygeni z plemienia Anangu. Ponadto, można poobserwować kobiety i mężczyzn malujących obrazy, które następnie można kupić za kilkaset dolarów. Drogo się cenią …
Z uwagi na to, że Uluru jest świętą górą, w zasadzie nigdzie nie można robić zdjęć. A to jaskinia kobiet, a to jaskinia mężczyzn, a to miejsce gdzie kobiety rodziły dzieci, a to miejsce permanentnego źródła wody, etc. Wszystko jest święte. Ale zakaz zdjęć wynika bardziej z faktu, że Aborygeni boją się, że gdy zdjęcia trafią do internetu poprzez media społecznościowe, turyści przestaną przyjeżdżać, a oni przestaną zarabiać na sprzedaży pamiątek.
Jak wiele innych skał w miejscach, gdzie zamieszkują Aborygeni, tak i te w Uluru pokryte są piktogramami. Na skutek działaności człowieka niestety większość z ich jest w słabym stanie, gdyż polewano je wodą, by zdjęcia lepiej wychodziły, co w ostateczności doprowadziło to do ich wyblaknięcia. Spacerujemy sobie wokół Uluru, choć całych 10 km nie zrobimy, a następnie wracamy na nasz kemping, by ze wzgórza Eowing podziwiać zachód słońca.
Przed przyjazdem tutaj myślałam sobie, że wschody i zachody słońca z widokiem na Uluru muszą być obłędne. I pewnie takie są, ale nam nie było dane tego doświadczyć. Zachód słońca był z miejsca, gdzie nie było Uluru, a wschód słońca z naszego miejsca nie oświetlał góry w ogóle. Jako zjawiska były … zjawiskowe, ale nie miały nic wspólnego z Uluru.
Po kolacji – i tu absolutny szacun dla Shannona za ryż z warzywami i kurczakiem – jedziemy na fakultatywną atrakcję Fields of Lights. Instalacja solarna według projektu Bruno Munro, która na 50 tysiącach km kw. prezentuje pola usiane milionami lampek, które wyglądają jak kolorowe tulipany. 380 km okablowania, 35 ludzi, 6 tygodni. Taki wysiłek został poniesiony, by można się było tym dziś zachwycać. Jesteśmy tu razem z Pam i Davem, których poznaliśmy podczas poprzedniego wyjazdu, i przyznam, że mimo dzielącej nas różnicy wieku, bardzo fajnie nam się z nimi rozmawia.
O 22.30 wracamy na nasz kemping i rozłożeni wokół ognia zasypiamy w naszych swagach. Mimo uzasadnionych obaw, że może się do śpiwora wśliznąć wąż czy jakieś inne zwierzątko, nic się nie wydarzyło. Noc była spokojna i bardzo przyjemna.
Ale o 4.15 bezlitośnie dzwoni budzik. Shannon z determinacją służbisty oznajmia nam harmonogram dnia.
Po wschodzie słońca jedziemy do Doliny Wiatrów. Nazwa nie wzięła się z przypadku, na wzniesieniach faktycznie wieje, szkoda tylko, że ta bryza ma 40 stopni temperatury, i ma się wrażenie jakby przed chwilą ktoś otworzył nagrzany piekarnik z termoobiegiem. Przewodnicy kładą bardzo duży nacisk na odpowiednią ilość wody, z którą wychodzi się na trekking. W każdej toalecie są testy urynowe, by sprawdzić czy i jaki jest poziom odwodnienia. Gdyż o to tutaj nie trudno.
Czeka nas dziś 5 kilometrowy spacer, podczas którego Shannon – ku naszemu zaskoczeniu, gdyż do tej pory był raczej milczącym przewodnikiem – opowiada geologiczną historię Uluru i Kata Tjuta. Ruchy górotwórcze zaczęły się jakieś 900 miliardów lat temu. Wówczas Australia wystawała ponad taflę morza tylko w postaci Australii Zachodniej i części Południowej. Północne Terytorium zaczęło wystawać z wody ok. 300 miliardów lat temu, ale Uluru i Kata Tjuta były jeszcze pod kilometrową warstwą mułu i wody. Potem woda wyparowała, pokłady żelaza, z których zbudowana była pokrywa, zaczęła korodować pod wpływem wody i wiatru, stąd dziś ten charakterystyczny czerwony kolor.
Po lunchu, który zjadamy w tym samym miejscu, w którym nocowaliśmy, jedziemy w kierunku Kings Creek. Po drodze jeszcze zahaczamy o viewpoint, z którego można zaobserwować Mount Connor. 20 km obwodu i piękny stołowy kształt. Góra podlegała tym samym ruchom górotwórczym co Uluru i Kata Tjuta, a dziś znajduje się w prywatnych rękach, co na nasze polskie warunki jest kompletnie nie do pomyślenia.
Po 4 godzinach dojeżdżamy do Kings Creek. Meldujemy się tam na noc. Przy rozpalonym ognisku i z widokiem na gwiazdy spędzamy wieczór.