- W krainie Oz czyli mocne przywitanie z północną Australią
- Kakadu National Park
- Litchfield National Park
- W kierunku Alice Springs! „Where the f*** is Alice?”
- Banka Banka via Mataranka
- Przecinając Zwrotnik Koziorożca
- Alice Springs czyli geograficzny środek Australii
- Uluru – święte miejsce Aborygenów
- King’s Canyon czyli szczęka w dół
- Mamuśki w Sydney
- Odkrywamy tajemnice Sydney
- Witamy w Górach Błękitnych
- Góry Błękitne
- Grand Pacific Drive
- Wallaby, Wallaroo, Kangaroo
- Święto Niepodległości na Górze Kościuszki
- Lake Entrances
- Wilsons Promontory National Park
- Przez Great Ocean Road do 12 Apostołów
- 12 Apostołów i inne cuda …
- Na koniec Melbourne
- Pożegnanie z Australią czyli porady praktyczne
Kakadu National Park stał się moim marzeniem, odkąd kilka lat temu obejrzałam program National Geographic o słono-słodkowodnych krokodylach, które atakują ludzi niepomnych na czyhające pod wodą zagrożenia. A teraz tu jesteśmy. W samym sercu Terytorium Północnego słynącego z tropikalnego klimatu, spektakularnych burz i piorunów podczas pory deszczowej oraz właśnie „salties”. Na całe dwa dni, które mam nadzieję, będą wypełnione spotkaniami z dzikimi zwierzętami.
Nasza grupa liczy sobie 10 osób i nie jest zdominowana przez Brytyjczyków czy Francuzów 🙂 Poza nami, parą z Polski, są dwie Niemki, dwoje Szwajcarów i dwie pary z Australii, odpowiednio Sydney i Melbourne. Opiekuje się nami Casey, przesympatyczny Australijczyk, dla którego jesteśmy ostatnią grupą w tym sezonie.
Zaczyna się pora deszczowa. Deszcz przykryje drogi dojazdowe na wysokość prawie dwóch metrów, saltie będą się przemieszczać wzdłuż i wszerz, a większość miejsc będzie niedostępnych z uwagi na poziom wody. Dobrze, bo teraz ta część Australii wyglada jakby przeszedł przez nią gigantyczny pożar. Może dlatego, że przeszedł. Pożary są na porządku dziennym, a dopóki nie zagrażają zabudowaniom lub infrastrukturze, australijska straż pożarna pozwala im się rozprzestrzeniać w niekontrolowany sposób. Nie mają wystarczających zasobów wodnych, by gasić każde zarzewie, a przy tej temperaturze nie da się ich uniknąć. Sami widzieliśmy kilka tlących się konarów drzew, a w powietrzu cały czas unosił się zapach spalenizny.
Pierwsza niespodzianka czeka na nas już na stacji benzynowej. Brutus i Fred to dwa krokodyle, z których jeden to saltie, a drugi jest krokodylem tylko słodkowodnym. Oba mieszkają sobie niczym zwierzątka domowe, w małych oczkach wodnych przy stacji. Brutus nawet reaguje na swoje imię, a wywołany przez właścicielkę, wychodzi z wody i pięknie pozuje do zdjęcia. Jest ogromny, przerażający i … piękny!
Obok nich bawół albinos, stada papug kakadu i kilka drapieżników królujących nad nami, jakby liczyły na coś w najbliższym czasie.
Dalej jedziemy do Corraboree Billabong, gdzie wsiadamy na łódkę i przez następne 90 minut pływamy wzdłuż Mary River licząc na to, że na brzegu znajdziemy krokodyle. Jest dziś bardzo gorąco, temperatura powietrza przekracza 40 stopni, co jest odrobinę za dużo dla tych zmiennocieplnych gadów, dlatego podejrzewamy, że większość będzie się chłodzić pod wodą.
I faktycznie, to co widzimy nad rzeką to bogactwo różnorodnego ptactwa, bawoły oraz przepiękne aleje liliowe, których różowe płatki cudownie kontrastują z zielenią ich liści. Co więcej okazuje się, że te rośliny mają wszechstronne zastosowanie. Ich nasiona są jadalne i smakują jak połączenie ziaren słonecznika z migdałem, a nici w łodygach wykorzystuje się do produkcji materiałów droższych niźli jedwab. Liście to naturalny goreteks, który można wykorzystać jako parasol.
Nasza cierpliwość zostaje jednak nagrodzona. Na brzegu wygrzewa się trzymetrowy saltie. Nawet nie drgnął na nasz widok, a podeszliśmy dość blisko. Leżał z otwartą paszczą, przez którą absorbował ciepło z powietrza. Nasz przewodnik opowiedział, że ci wszyscy odważni szowmeni wsadzający głowę w paszczę krokodyla, są odważni tylko dlatego, że krokodyle są chłodzone całą noc i zwyczajnie dopóki nie osiągną pewnej temperatury ciała nie mają energii na zamknięcie paszczy. Straszny to pokaz, jeśli wcześniej krzywdzi się zwierzęta …
Po lunchu wjeżdżamy na teren Parku Kakadu, do Ubirru. Ziemie tego parku należą do Aborygenów, którzy wciąż zamieszkują te ziemie. Podzieleni są na plemiona, z których każdy ma swój własnych panteon duchów Mimihs, język, prawo i tradycje. Teraz, kiedy trwa pokojowa symbioza pomiędzy Aborygenami a „białymi”, przejmują oni niektóre „nasze” obyczaje, a rząd australijski wspiera ich w kultywowaniu i propagowaniu aborygeńskiej kultury. Oficjalnie, ziemie Aborygenów zostały wydzierżawione rządowi, by mógł powołać tu park narodowy. Spacerujemy alejkami wzdłuż rozgrzanych czerwonych skał, na których występują oryginalne malowidła naścienne, nawet sprzed kilku tysięcy lat. Rysunki stanowiły obrazkową formę komunikacji, jako że pismo wówczas nie istniało. Rysunki więc opowiadały historie z przesłaniem moralnym, spis kar za przestępstwa czy prezentowały menu.
Na koniec naszego spaceru weszliśmy na szczyt wzgórza Nadab, z którego roztacza się malowniczy widok na tereny zalewowe, lasy monsunowe oraz ziemie Arnhem.
Noc spędzamy w swags (większy namiot ze ścianami w formie moskitiery) po pysznej kolacji przygotowanej przez naszego przewodnika Casey’a. Zewsząd dochodzą nas odgłosy buszu, ale jesteśmy tak zmęczeni, że zasypiamy bez trudu.
Następnego dnia wstajemy o 4.50, gdyż czeka nas na wyprawa na Jim Jim Falls. O tej suchej porze roku nie ma mowy o „falls”, gdyż żadna woda nie spływa z wodospadu. Prowadzi do niego szlak, który wiedzie wzdłuż wody, w której – według wszelkich znaków – zamieszkują dwa duże salties. Dlatego mamy trzymać się od niej z daleka. Przez skałki i kamienie dochodzimy do plaży, gdzie wszystko się zaczyna…
Trzeba przepłynąć ok. 25 metrów, by dotrzeć do skał, za którymi krył się piękny, głęboki na 40 metrów, basen wodny. O ile byliśmy pewni, że w basenie nie ma krokodyli, o tyle, ten dużo płytszy zbiornik wodny budził wątpliwości. Niby analiza racjonalnych argumentów sugerujących, że nie powinno być tu krokodyli, wychodziła na plus, o tyle serce nie dało się przekonać. Z 11 osobowej grupy staliśmy z Łukaszem, a z nami Moses z Hailey, i zastanawialiśmy się … Ostatecznie wskoczyliśmy do wody, a ja jestem przekonana, że na tym krótkim odcinku pokonałabym Michaela Phelpsa … Na szczęście nic nam się nie stało, ani w jedną stronę, ani w powrotną, a kiedy zobaczyliśmy później dzieciaki kapiące się w źródełku, które mnie przyprawiało o szybsze bicie serca, doszłam do wniosku, ze emocje były na wyrost.
Kolejny staw jednak nie wzbudził zaufania w ośmiu z jedenastoosobowej grupy. 3 osoby w wodzie a 8 się im przyglądało. A okolica była idealna i wymarzona dla samotnego saltie. Drzewa, krzaki, błotnisty brzeg, ciemna, głęboka woda, w której nic nie widać … Fibak i ja zanurzyliśmy największe palce u stóp, reszta nie zrobiła nawet tego 🙂
Wieczór spędziliśmy znów na kempingu. Przywitało nas stado kangurów, konie, krowy i pawie. Nocą latały nietoperze, tak duże że byłam pewna, że zaraz się zmienia w Draculę, a niepokojący szum ich skrzydeł zdawał się to potwierdzać.
Jutro opuszczamy Kakadu i zmierzamy do Litchfield National Park.
Miejsce nie zawiodło, nawet jeśli krokodyle najczęściej widzieliśmy głównie na tablicach ostrzegawczych. Z pająków napotkaliśmy tylko na brązowego „Wolf Spider”, ale ten bał się bardziej niż my, dlatego natychmiast chował się w swojej norce ilekroć się do niej zbliżaliśmy. Zagrożenia w Australii nie są tak oczywiste jak mi się wydawało, to znaczy trzeba się ich naszukać, ale i tak będziemy ostrożni i nie będziemy ich lekceważyć.