- W krainie Oz czyli mocne przywitanie z północną Australią
- Kakadu National Park
- Litchfield National Park
- W kierunku Alice Springs! „Where the f*** is Alice?”
- Banka Banka via Mataranka
- Przecinając Zwrotnik Koziorożca
- Alice Springs czyli geograficzny środek Australii
- Uluru – święte miejsce Aborygenów
- King’s Canyon czyli szczęka w dół
- Mamuśki w Sydney
- Odkrywamy tajemnice Sydney
- Witamy w Górach Błękitnych
- Góry Błękitne
- Grand Pacific Drive
- Wallaby, Wallaroo, Kangaroo
- Święto Niepodległości na Górze Kościuszki
- Lake Entrances
- Wilsons Promontory National Park
- Przez Great Ocean Road do 12 Apostołów
- 12 Apostołów i inne cuda …
- Na koniec Melbourne
- Pożegnanie z Australią czyli porady praktyczne
Podróżowanie tym różni się od wakacji, że nie ma szans na wyspanie.
Ale pobudka o 5.10 jest lepsza niż 4.50, a każde 15 minut o tych nieludzkich porach ma znaczenie. Żeby była jasność, to nie ja narzekam na wczesne wstawanie …
Zaczynamy od Elsey National Park, gdzie Sandy chce nas zawieźć do Bitter Springs, naturalnych gorących źródeł bijących na łonie natury. Niestety szlak jest zamknięty, gdyż jacyś Aborygeni niechcący podłożyli ogień, który wciąż się tli.
W związku z tym jedziemy do Mataranka Thermal Pool, który ponoć nie jest już taki malowniczy. Woda wciąż ma około 30 stopni, ale „flying foxes”, czyli nietoperze, które okupują to miejsce, powodują, że to miejsce odpycha raczej niż zachęca. Niby woda jest turkusowa, szanse na krokodyla żadne, ale fakt, że pływasz w wodzie, do której nietoperze załatwiają swoje grube potrzeby, jest conajmniej obrzydliwy. Do tego ten wszechogarniający smród … Nic z tym jednak nie można zrobić, gdyż „latające lisy” (bardziej adekwatną nazwą byłoby „srające nietoperze”) są ważną częścią ekosystemu. Na tyle ważną, że Fibak zaszczycony odchodami na głowie, mógł sobie tylko zakląć pod nosem i spłukać włosy.
Wody z termalnych źródeł wypływają do Waterhouse i Ropę River, w których, niezależnie od pory deszczowej czy suchej, zamieszkują saltie. Obie te rzeki są ostatnimi rzekami w tej części Outbacku, albowiem dalej są już tylko pustynia i sawanny. Widać zresztą jak za oknem zmienia się krajobraz. Znikają palmy i soczyście zielona tropikalna roślinność, a pojawiają się wypalone słońcem i pożarami czerwone ziemie, na których wyrastają tylko pojedyncze drzewa, te, które dobrze sobie radzą w wysokich temperaturach i przy braku wody. Znaki informujące o krokodylach zastępują te informujące o wężach, które lepiej funkcjonują w suchych i gorących warunkach.
Kolejnym przystankiem na dzisiejszej długiej, bo ponad 500-kilometrowej trasie, jest Daly Waters Pub, który założony w 1930 roku, stał się kultowym miejscem niemal od początku istnienia. To jak mekka podróżników, którzy przemierzają australijskie bezkresne sawanny i pustynie, zostawiajac mały ślad swojej obecności. Może być nim zdjęcie, banknot lub biustonosz. Zależy co kto ma do oddania 🙂 Na łonie natury zjadamy prosty ale pyszny lunch, w towarzystwie rozkrzyczanego ptactwa oczekującego na swoją kolej przy stole oraz cudnego drzewa o czerwonych kwiatach. I jedziemy dalej …
Zatrzymujemy się na chwilę na stacji, gdzie atrakcją mają być węże. Pyton diamentowy, pyton woma oraz carpet python. Gdy zobaczyłam, w jakich warunkach właściciele stacji trzymają te zwierzęta, serce mi się ścisnęło, a łzy napłynęły do oczu. Mimo że Łukasz chciał zjeść tu lody, na tej stacji nie wydam nawet złamanego centa … Zgodził się bez wahania!
Ostatni przystanek na trasie to pomnik upamiętniający Charlesa Todda, dzięki któremu powstała sieć telegraficzna na początku lat 70-tych XIX wieku. Przypomina o wysiłku poniesionym przez inżynierów, project managerów, architektów, by otworzyć komunikację pomiędzy Australią i Europą.
Dzisiejszy nocleg jest w Banka Banka (znaczy tyle co „dużo pszczół”), gdzie zamiast rozgwieżdżonego nieba z widoczną Drogą Mleczną mamy deszcz i komary. Miejsce jest działającą stacją zajmującą się hodowlą krów, a przy okazji jest tu całkiem nieźle zorganizowany kemping. Krowy, oprócz oczywistego i lokalnego zastosowania, eksportuje się np. do Indonezji, by zjadały trawę i w ten sposób zapobiegały pożarom buszu.
Miejsce, w którym WayOutback ma swoją bazę, jest byłą aborygeńską szkołą położoną na terenach byłych rytualnych pochówków. Stąd te wszystkie historie o duchach krążących po okolicy. Sandy zaprowadziła nas do swojego pokoju, w którym straszą rysunki osób bez twarzy i jakiś „potwór”. Potworem okazała się Buka z Muminków i tajemnicza zagadka rozwiązana 🙂
Szkoła ta jednak ma jednak jeszcze swoją niechlubną historię. Aborygeńskie dzieci, które się tu uczyły, należą do Straconego Pokolenia, kiedy to rząd australijski na sile próbował zasymilować Aborygenów z białymi, odbierając Aborygenów dzieci, z których duża część nigdy nie wróciła potem do swoich rodziców. Miejmy nadzieję, że ich duchy nas straszyć nie będą!