No i zeszło się znów ze 250 km, jeśli doliczyć celowe zbaczanie z głównej trasy.
Zaczynamy jednak od samego Stavanger, a konkretnie słynnego Gamle Stavnager, czyli dzielnicy 173 drewnianych białych (głównie) domów, wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kręcimy się brukowanymi uliczkami, podziwiamy minimalizm domów oraz cieszymy oczy spójnością zabudowy.
Samo nabrzeże Stavanger to również aleje drewnianych domów, z których każdy kiedyś miał pewnie inne przeznaczenie. Dziś to puby, sklepy, muzea. Centrum miasta wypchane po brzegi brytyjskimi turystami, albowiem do portu zawitał gigantyczny wycieczkowiec Southampton. Wypływała z niego nieustająca rzeka ludzkich ciał …
Pogoda się psuje, więc przyspieszamy nasz plan i jedziemy w kierunku Preikestolen. Dziś chcemy zrobić ponoć najbardziej kultowy trek w tej okolicy. Ponoć, albowiem konkuruje z trekiem na Kjeragbolten. Dla nas nie było opcji do wyboru. Z psami na Kjeragbolten nie wejdziemy. Zostaje więc Preikestolen.
W sumie nieco ponad 9 km w obie strony, około 450 m przewyższenia nie czyni go najtrudniejszym szlakiem w okolicy. Zresztą, patrząc na zróżnicowany wiek turystów oraz rodzaj noszonego obuwia, moja teoria zdaje się mieć mocne fundamenty. Natomiast jest niezwykle malowniczy. Zanim wejdzie się na słynny stół, gdzie w sezonie stoi się w godzinnych kolejkach po zdjęcie na szczycie skały, trzeba pokonać trzy przewyższenia. Docenia się je najbardziej na zejściu 🙂 A także masę ludzi, a przecież jesteśmy tu jeszcze przed sezonem. Wiele osób – jak my – spaceruje z psami, co stanowi dodatkowy czynnik zapalny dla naszych rozemocjonowanych na co dzień terierów. Cokolwiek by jednak nie mówić, czegokolwiek nie musieć doświadczyć na trasie, widok na Lysefjord jest absolutnie powalający. Żadne zdjęcie, żaden filmik nie odda wrażeń i emocji, które się czuje pokonując ostatnie metry i dochodzi się na Preikestolen. Miejsce zasługuje na miano kultowego!
*edit* tego dnia, chwilę przed naszym wejściem, życie stracił młody Norweg, który – pewnie w poszukiwaniu idealnego kadru – poślizgnął się i runął 200 m w dół! Żadne zdjęcia nie są warte życia 🙁
Dzień następny poświęciliśmy na dojazd do Oddy. W sumie dobrze wyszło, że był to transfer, bo z nieba lały się hektolitry deszczu, po drodze fiordy, wodospady, rzeki, kaniony, a zatem dzień pod znakiem H2O 🙂 Kilka wodospadów wartych jest jednak uwagi: Flesefossen, Tjørnadalsfossen, ale przede wszystkim Låtefossen, bliźniaczy wodospad opadający kaskadami 165 metrów w dół jest jak inżynieryjny cud natury.
Dziś pierwszy raz od wyjazdu nocujemy na kempingu. Patrząc po szybkości zapełniania się kempingu wszelkiej maści pojazdami, wygląda na to, że nie jesteśmy jedyni, którzy aktualne warunki pogodowe wolą przetrwać w cywilizacji, a nie na dziko :)Z drugiej strony, wg naszej niezawodnej aplikacji Park4Night w Odda i okolicy nie ma żadnych dostępnych parkingów. Także trochę chcąc, trochę nie mając wyjścia, śpimy dziś na kempingu.