- Niekończący się transfer z Warszawy do Kirgistanu
- Ostatni przyczółek cywilizacji
- Początek górskiego trekkingu – dolina Yeti Oguz
- Strome wejście na przełęcz Telety (3859 m n.p.m.)
- Nocleg z widokiem marzeń – Jezioro Ala-Kul
- Mrożąca krew w żyłach Przełęcz Ala-Kul (3950 m n.p.m.)
- Prawdziwy trekking na lekko po dolinie Araszan
- Wyprawa na lodowiec
- Powrót do Złotego Araszan
- Pożegnanie z kirgiskim Tien Shanem i porterami
- Biszkek by night
- Smaczki granicy kirgisko-kazachskiej
- Żegnaj Kirgistanie
- Kirgistan 2019 – practical tips
Jeśli ktoś mnie zapyta jakie są góry w Kirgistanie, to odpowiem krótko. Strome. Na podejściu, a jeszcze bardziej na zejściu. To co przeżyłam wczoraj, a nie byłam w swoim strachu osamotniona, zapamiętam na długo. Nawet Łukasz obiektywnie przyznał, że nie było łatwo. Takie przeżycia zaoferowała nam Przełęcz Ala-Kul.
Noc na 3500 metrów minęła zaskakująco dobrze, choć kamieniste podłoże oraz szuter pod plecami nie napawały optymizmem. Wbrew oczekiwaniom, nie obudził nas piękny wschód słońca, gdyż niebo było mocno zaciągnięte chmurami. A szkoda, gdyż do snu kładł nas rozświetlony księżyc i gwiazdy na niebie, więc liczyliśmy na równie efektowne słońce o poranku.
Po śniadaniu ruszamy z grupą pierwszą w kierunku Przełęczy Ala-Kul. Już pierwsze 100 metrów podejścia zwiastuje, że nie będzie łatwo. Stromo jak cholera, choć z drugiej strony dzięki temu szybko zdobywa się wysokość. Widoki imponujące, gdyż z góry widzimy całość jeziora Ala-Kul oraz lodowiec, który zasila jezioro w wodę. W naszej grupie jest Marek, który jest klimatologiem, więc gdy czekamy na część grupy idącej z tyłu, daje nam ciekawy wykład o lodowcach, ich powstawaniu, przemieszczaniu, a obecnie również o ich zanikaniu.
Sam szlak na przełęcz nie jest trudny, choć miejscami wyeksponowany i bardzo stromy. W dwóch miejscach, gdzie trawersował w górę pod kątem opadającym do zbocza, nieoceniona była pomocna dłoń Łukasza, jako wzmocnienie własnej pewności siebie.
Na przełęczy zatrzymujemy się na dłużej. Zjadamy lunch, który codziennie przygotowują nam nasi porterzy oraz podziwiamy pięciotysięczniki, które majaczą nam na horyzoncie. Dzięki lornetce Oli dostrzegam również Przełęcz Teleta, którą przecinaliśmy 2 dni temu. Od tamtej pory zrobiliśmy kawał drogi.
Zanim rozpoczynamy schodzenie, Piotr przybliża nam to co nas czeka i pokazuje techniki schodzenia w takim terenie. Zejście jest bardzo strome i niestety eksponowane. Widok ludzi schodzących na czworakach nie nastraja mnie bojowo. To wszystko już zbudowało konkretny obrazek w mojej głowie, więc wiem, że nie obędzie się bez emocji. I faktycznie. Ten pierwszy fragment drogi jest dla mnie kolosalnie trudny. Łukasz idzie przede mną i mnie asekuruje, a ja i tak mam uczucie, że nogi mi non stop wyjeżdżają na tym piachu. Mimo że nie patrzę w prawo na przepaść i tak się bardzo boję. I w jednym miejscu staję. Demon wrócił. Szybko jednak ocieram łzy, wydmuchuję nos, łapię kilka oddechów i ruszam dalej, bo nie mam innego wyjścia. W najtrudniejszym miejscu, asekurował mnie Łukasz i również Piotr. A potem jakoś poszło. Głowa przyzwyczaiła się do faktu, że nogi się osuwają w tym drobnym piargu, ale też nachylenie się zmniejszyło, a szlak zejściowy stał się szerszy.
Zeszliśmy do podnóża góry. Przed nami zszedł Wojtek, Marek z Moniką oraz Krysia z Markiem. Za nami szła Magda, Ania z Pawłem oraz Piotr, a potem długo długo nikt. Okazało się, że Wiktoria miała również ogromne problemy na całej długości trasy i Ola pomagała jej zejść. To zejście nie było w „kij dmuchał”.
Dalej szliśmy wciąż w dół, wszak czekało nas dziś prawie 1500 metrów zejścia, ale na tym odcinku drogi nie było już tak stromo. Teraz czekał nas bardziej dystans ok. 10 km. W najbliższej jurcie robimy postój, gdzie Piotr z Olą zapraszają nas na herbatę i przekąski. Wszyscy musimy ochłonąć, dlatego tak żywo rozmawiamy o tym mega stromym zejściu z przełęczy, ciesząc się, że wszyscy jesteśmy cali.
Do czasu niestety. Na, wydawać by się mogło, prostym fragmencie drogi, Magda potknęła się o własne sznurówki i wylądowała na ziemi. Cudem nie straciła oka mijając się z kamieniem o centymetr, może dwa. Ale i tak konieczna była ingerencja lekarska z użyciem plastrów szyjących ze względu na spore rozcięcie łuku brwiowego. Ania, która jest kardiologiem, ale przeszła całość medycyny na studiach, swoim fachowym okiem obejrzała jeszcze ranę Magdy, a dodatkowo w obozie znalazł się lekarz, który wymienił opatrunek i powiedział, że pacjentka będzie żyć 🙂
Kilometry nam się dłużą, zwłaszcza że goni nas deszcz, a ja do tego zaczynam być głodna. Trudne przejścia przez rzekę nie przyspieszają naszego marszu.
Po ok. 7 godzinach od wyjścia dochodzimy jednak do Doliny Ałtyn Araszan, położonej na wysokości 2450 m n.p.m. Ałtyn Araszan oznacza dosłownie „złoty Araszan”. I faktycznie, w tym słońcu dolina wydaje się błyszczeć jakby była skąpana w złocie.
Tutaj mieliśmy się spotkać z Pauliną, która drugiego dnia trekkingu wróciła w doliny ze względu na postępujące niedotlenienie. Ale jej stan był widać gorszy niż sama się spodziewała i zamiast przyjazdu Pauliny mieliśmy odjazd Piotra, który pojechał organizować wcześniejszy jej powrót do Polski.
Rozbijamy namioty, choć przez chwilę kusi nas wynajęcie jurty i przespanie się na normalnym łóżku, ale ostatecznie decydujemy się na namiot. Wieczorem kolacja, prysznic i integracja z porterami, której efekt był taki, że Łukasz ma nie tylko dobre, ale bardzo dobre z nimi układy 🙂