- Niekończący się transfer z Warszawy do Kirgistanu
- Ostatni przyczółek cywilizacji
- Początek górskiego trekkingu – dolina Yeti Oguz
- Strome wejście na przełęcz Telety (3859 m n.p.m.)
- Nocleg z widokiem marzeń – Jezioro Ala-Kul
- Mrożąca krew w żyłach Przełęcz Ala-Kul (3950 m n.p.m.)
- Prawdziwy trekking na lekko po dolinie Araszan
- Wyprawa na lodowiec
- Powrót do Złotego Araszan
- Pożegnanie z kirgiskim Tien Shanem i porterami
- Biszkek by night
- Smaczki granicy kirgisko-kazachskiej
- Żegnaj Kirgistanie
- Kirgistan 2019 – practical tips
Noc minęła niezauważona. Po nocnym przesiedzeniu w samolocie w pozycji dalekiej od idealnej, kilkunastu godzinach w busie oraz po dodaniu jet lagu, zasnęliśmy w sekundę. Dobrze, że rano zadzwonił budzik bo sami z siebie na pewno byśmy się nie obudzili.
Dzisiejszy dzień ma być w zamierzeniu lekki, co byśmy odpoczęli i przyzwyczajali się do wysokości. Wszak jesteśmy już na 1700 metrach 🙂 A ponieważ najlepiej odpoczywa się męcząc, zatem ruszamy na zwiedzanie miasta.
Zaczynamy od cerkwi prawosławnej, której historia mogłaby „obsłużyć” niejeden obiekt architektoniczny. Zbudowana dla rosyjskich żołnierzy, którzy osiedlili się w tym miejscu, jako że wiodła tędy ważna odnoga szlaku jedwabnego, i w związku z tym ktoś musiał pilnować porządku. Przez niemal dwieście lat swojego istnienia była kościołem, salą bankietową czy składem węgla. Wybudowana jako murowana, zniszczona przez trzęsienie ziemi, które zresztą pochłonęło całe Karakol, w latach 20-tych XIX wieku zaczęła się jej odbudowa, ale już jako obiektu drewnianego.
Dalej zmierzamy w kierunku meczetu dungańskiego. Dunganowie to pierwotnie Chińczycy, którzy zostali zislamowani w okolicach XII wieku, a w związku z tym mają dość swobodne podejście do restrykcji i zwyczajów tej religii. Nawet meczet nie ma charakterystycznych minaretów, a bardziej wyglada jak chińska pagoda. Niemniej peleryny zakrywające „ohydne” damskie ciała musiałyśmy włożyć na siebie.
To by było na tyle, jeśli chodzi o architektoniczne zabytki miasta. Zresztą do Kirgistanu nie przyjeżdża się, by podziwiać architekturę. Tu są góry, i to wcale nie takie małe 🙂 Niemniej, zanim w nie pojedziemy, czeka nas jeszcze kilka logistycznych zadań. Zakupy na bazarze, w postaci orzechów, suszonych owoców czy innych pokrewnych przekąsek. Nie miałam w planach kupowania orzechów, wszak wzięłam ich ze sobą prawie kilo, ale te moje nie smakują tak … wybornie. Jak świeże orzechy z Radziwia, dopiero po rozłupaniu 🙂
Reszta bazaru to mydło i powidło. Ja pamiętam te czasy i u nas w Polsce, gdy obok majtek sprzedawano mięso, więc miejsce nie robi na mnie szczególnego wrażenia. Widocznie Kirgizi są dokładnie tam gdzie my byliśmy w latach 90-tych. I tyle.
Reszta spaceru to sklep z pamiątkami w postaci lokalnych wyrobów z filcu oraz ostatnie zakupy w sklepie. Zgodnie z Łukaszem uznajemy, że potrzebujemy ze dwóch butelek, tyle, że ja łapię za wodę niegazowaną, on za wódę. Wszak cena za butelkę podobna. Za 10 złotych można kupić litr eksportowej wódki z Kirgistanu 🙂
Po powrocie do hotelu zaczynamy pakowanie. Rzeczy dzielimy na cztery kupki.
Jedna kupka zostaje do powrotu z trekkingu, druga zostanie nam odwieziona dnia czwartego, trzecia to namioty i śpiwory i 5-cio kilogramowe torby dla tragarzy, a czwarta to plecak podręczny, w którym mamy mieć to co absolutnie niezbędne. Poszło nam nadspodziewanie szybko, dlatego już przed 15.00 jesteśmy w busiku.
Po drodze zatrzymujemy się w Muzeum Przewalskiego. Słyszałam o koniach Przewalskiego, ale nie wgłębiłam się nigdy na tyle, by dowiedzieć się, że był wybitnym podróżnikiem, odkrywcą, eksploratorem terenów ZSRR, Chin czy Mongolii. Przez 21 lat zrobił ponad 30 tysięcy kilometrów, z czego pierwsza wyprawa była wyłącznie na pieszo. Odkrył wiele gatunków zwierząt, w tym sławnego konia. Musiał dowieść, że koń to nie osioł, a że w dodatku ma 66 chromosomów, a nie 64 jak inne konie, jest zdecydowanie wyjątkowy. Zmarł na tyfus w wieku 49 lat i przy 140 kilogramach wagi. Przewalski, nie koń oczywiście. Winą za swoją nadwagę obarczył mongolskie owce. Postać z pewnością nietuzinkowa.
Po wizycie w muzeum, jedziemy już w kierunku gór. Te majaczą nam na horyzoncie połyskując białymi szczytami. Tuż za połową drogi zatrzymujemy się przy Czerwonych Skałach. Przewodniczka Ola pokazuje nam, że z daleka wyglądają jak złamane serce, co ma swoje uzasadnienie w lokalnej legendzie. Nazwa doliny – Siedem Byków Yeti Oguz – też jest nieprzypadkowa. Legenda oczywiście ma wymiar romantyczno-tragiczny. Dwóch mężczyzn i ona jedna, kocha jednego, wychodzi za drugiego zmuszona przez rodzinę i skuszona bogactwem. Bogaty narzeczony zarzyna siedem byków na ucztę weselną, na którą zaprasza przynajmniej kilka wiosek. Niedoszły narzeczony natomiast z bandą kolegów rozbójników wpada na wesele i zaczynają się krwawe gody rodem z Gry o Tron. Nie przeżywa nikt, łącznie z narzeczoną, ta bowiem jako wdowa nie była już taka atrakcyjna. Krew zabitych spłynęła do rzeki i zabarwiła kilka skał na czerwono. W zachodzącym słońcu prezentują się imponująco.
Droga do jurty, w której dziś nocujemy, zajmuje nam 40 minut. Jest to jednak 40 minut nie po drodze, a po wertepach, przejeżdżamy mostki, które trzymają się tam tylko na słowo honoru. Bezpiecznie jednak dojeżdżamy na miejsce. Jesteśmy na pięknie osłonecznionej równinie, na której pasą się owce i konie.
Podczas kolacji, na którą podano – ponownie – baraninę w zupie oraz makaron z cebulą i wołowiną, Ola opowiedziała nam co nieco o jurtach. Kirgizowie to niegdyś nomadzi, którzy przemieszczali się z miejsca na miejsce. Więc namioty musiały być szybko składane i rozkładalne. Podobno rekord rozłożenia jurty to 4 minuty 35 sekund. A system nie jest najprostszy. Stelaż, węzły, pokrycie, tropiki, kominy. Nasi budowniczowie mogli by się tu sporo nauczyć, również w kontekście wykorzystania takich materiałów jak butelki plastikowe na rynnę czy pudełko po twarogu jako uchwyt na papier toaletowy. Jurty są bardzo bogato zdobione i bardzo czyste. Im bogatsze zdobienia tym wyższy status zamieszkujących je rodzin. Lewa strona dla mężczyzn, prawa dla kobiet. Wielofunkcyjne. Jak się złoży jadalnię, rozkłada się sypialnie. Podobają mi się, choć nie wiem czy ze wszystkimi gratami byśmy sobie poradzili w tych 30-40 metrach kwadratowych.
Idziemy spać ok. 22.30 nie doczekawszy naszych bagaży. A zatem dzień dziecka jeśli chodzi o mycie zębów, dobrze, że Ania miała pigwóweczkę, którą odkaziliśmy otwory gębowe. Miejmy nadzieje, że bagaże jutro dojadą 🙂
Komentarze (7)
Widać pozostałości po Związku Sowieckim. Fragmenty czegoś co przypomina nasze blokowiska, tylko że jeszcze brzydsze. Ruch na ulicach spory ruch a przejście przez jezdnie to niezła zabawa i dość emocjonująca, mimo sygnalizacji świetlnej która działa. Jak na kraj teoretycznie muzułmański rewelacyjny wybór etanolu w sklepach. Tubylcze koniaki ale też dużo piwa. Sporo z importu i to dalekiego bo z Belgii.
Widać pozostałości po Związku Sowieckim. Fragmenty czegoś co przypomina nasze blokowiska, tylko że jeszcze brzydsze. Ruch na ulicach spory ruch a przejście przez jezdnie to niezła zabawa i dość emocjonująca, mimo sygnalizacji świetlnej która działa. Jak na kraj teoretycznie muzułmański rewelacyjny wybór etanolu w sklepach. Tubylcze koniaki ale też dużo piwa. Sporo z importu i to dalekiego bo z Belgii.
Widać pozostałości po Związku Sowieckim. Fragmenty czegoś co przypomina nasze blokowiska, tylko że jeszcze brzydsze. Ruch na ulicach spory ruch a przejście przez jezdnie to niezła zabawa i dość emocjonująca, mimo sygnalizacji świetlnej która działa. Jak na kraj teoretycznie muzułmański rewelacyjny wybór etanolu w sklepach. Tubylcze koniaki ale też dużo piwa. Sporo z importu i to dalekiego bo z Belgii.
Rzeczywiście, jak na kraj zdominowany przez muzułmanów to dostępność alkoholi jest bardzo, bardzo bogata. Ale przecież nasi porterzy, też raczej nie oszczędzali się jeśli chodzi o przyjmowanie % 😉
Całe szczęście że tak podchodzą do etanolu i jego konsumpcji bo inaczej to byłoby mniej wesoło. Wyleczyli się z komunizmu a islam tamtejszy to raczej miękka wersja. Nie ma porównania z Iranem czy Pakistanem.
Jeśli o mnie chodzi to całe szczęście, że oni mają wiarę a nie fanatyzm.
Widać pozostałości po Związku Sowieckim. Fragmenty czegoś co przypomina nasze blokowiska, tylko że jeszcze brzydsze. Ruch na ulicach spory ruch a przejście przez jezdnie to niezła zabawa i dość emocjonująca, mimo sygnalizacji świetlnej która działa. Jak na kraj teoretycznie muzułmański rewelacyjny wybór etanolu w sklepach. Tubylcze koniaki ale też dużo piwa. Sporo z importu i to dalekiego bo z Belgii.