- Wracamy w góry 🙂
- Pieniński klasyk – Trzy Korony oraz Sokolica
- Na Drodze Pienińskiej
- Na dachu Pienin (Wysoka – 1050 m n.p.m.)
Jak wracać w góry to z przytupem. Fibak zaplanował trasę na 840 m przewyższenia i prawie 900 m zejścia, do tego duża część graniami, w części stromymi i wyeksponowanymi …
Zaczęliśmy jednak od śniadania. 8.30 wyruszyliśmy w kierunku Sromowców Niżnych, gdzie zostawiliśmy auto, kupiliśmy wodę i nałożyliśmy buty trekkingowe. Tuż po 9 byliśmy już na żółtym szlaku na Trzy Korony.
Pogoda trochę kaprysi. To słońce, to deszcz, to jedno i drugie.
Razem z nami na szlak wychodzi sporo turystów, widać więc magię tego szczytu. Ilość ludzi oraz małych dzieci przypomniała mi wchodzenie na Szczeliniec Wielki, byłam więc pełna obaw o jakość tego podejścia. Na szczęście stromość podejścia rozciągnęła tłumy.
Szlak wiódł głównie przez las, co w zetknięciu z wysoką temperaturą i deszczem dało taką wilgotność, że momentalnie poczułam się jak w malezyjskiej dżungli. Pot spływał każdymi kanałami, do tego stopnia że przypomniało mi się do czego służą przerwy między pośladkami czy biustem. Padający deszcz ani nie pogarszał sytuacji ani jej nie poprawiał.
Na punkt widokowy szczytu Trzy Korony (982 m n.p.m.) prowadzą metalowe schody, oddzielne dla wchodzących i dla schodzących. Ku mojemu zdziwieniu, mimo dużej ilość osób w strefie odpoczynku przed kasą, nie było kolejek do podejścia. Na platformie szczytowej jest mało miejsca, dlatego o pozycję fotograficzną trzeba walczyć lub wykazać się niemałą cierpliwością.
Widoki warte są każdego metra przewyższenia, które trzeba pokonać by się tutaj znaleźć. Ta góra, a w zasadzie masyw pięciu turni, to niewątpliwy symbol Pienin. Widać przełom Dunajca czy obszar Pienińskiego Parku Narodowego, a przy dobrej pogodzie można dopatrzeć się nawet Królowej Beskidów czyli Babiej Góry. Spojrzenie w dół z platformy widokowej może dostarczyć rownież niemałych wrażeń, widzi się bowiem 500-metrową przepaść na Dolinę Rówień.
Ponieważ na gorze zaczyna wiać, a kolejni turyści dochodzą i robi się tłoczno, zarządzamy odwrót. Metalowymi schodami, które zabijają nieco koloryt tego miejsca, schodzimy do punktu, gdzie szlaki się rozchodzą. Nasze kolejne kroki kierujemy ku Sokolicy.
W idealnym świecie mieliśmy zwiedzić jeszcze ruiny zamku Pieniny, ale ten – jak się okazało – jest zamknięty do odwołania. Musimy się wiec obejść smakiem na 5 kroków przed miejscem docelowym.
Szlak na Sokolicę wiedzie granią, a więc trochę w górę, trochę w dół. Na 45 min przed szczytem tabliczka informuje, że szlak jest wyeksponowany. To oczywiście usztywnia mi wszystkie mięśnie na karku, a mózg zaczyna budować obrazy. Oczywiście w teorii wiem jak sobie radzić z tymi emocjami, ale w praktyce groźne wizje wcale mnie nie opuszczają. Na drewnianym mostku na chwilę mnie paraliżuje, ale już kolejne trudności, które zwyczajnie wymagają nieco więcej uwagi i koncentracji, sprawiają mi frajdę. Te kilkadziesiąt metrów zejścia było najfajniejszym elementem dzisiejszego trekkingu.
Ostatnie 60 metrów podejścia na platformę widokową Sokolicy (747 m n.p.m.) też wymaga skupienia, głównie ze względu na śliskie kamienie, które są śliskie nawet gdy są suche. Wypolerowane jak … od razu nasuwają skojarzenie z wapieniem z Jury. I faktycznie to wapień rogowcowy, z którego zbudowana jest ta skala. Na szczycie rośnie kilka reliktowych sosen, z których trzy są podobno najstarszymi sosnami w Polsce i mają ponad 570 lat. Jedna z nich, dość charakterystyczna ze względu na swój kształt i położenie tuż nad przepaścią, będąca niemal ikoną Pienin, została uszkodzona przez śmigłowiec podczas górskiej akcji ratunkowej.
Po kilkunastu minutach na szczycie, zaczynamy schodzić w dół. Niebieskim szlakiem w kierunku Szczawnicy. Teoretycznie godzina, ale zmęczona kostka Łukasza już zaczęła dawać o sobie znać. Zejścia są gorsze, więc droga zajęła nam nieco dłużej.
Dotarliśmy jednak do przystani, skąd flisak przeprawił nas na drugi brzeg Dunajca. Było to dla nas nie lada zaskoczenie, gdyż kompletnie się tego nie spodziewaliśmy. Przeprawa „promowa” czynna jest od połowy kwietnia do końca października, wiec każdy kto chciałbym zrobić te trasę zimowa porą musi mieć to na uwadze.
Dużo słyszałam o flisakach, czytałam, ale to chyba moje pierwsze świadome zetknięcie z nimi. Podoba mi się to, że mają własne standardy ubioru, którego znakomitym dopełnieniem jest charakterystyczny mały kapelutek. Zbereźnego poczucia humoru tez im nie można zarzucić 🙂 „o na drugim brzegu stoi fałszywy flisak, i do tego dziurawy”, taki był komentarz naszego przewoźnika gdy zobaczył kobietę ubraną w ten charakterystyczny kapelusz 🙂
W schronisku Orlica, które jest w zasadzie już na obrzeżach uzdrowiska, robimy sobie przerwę na pomidorówkę, naleśniki i piwko. Czuje zmęczenie, głównie w barku, kolanach i lewej stopie, która boli mnie już od ponad tygodnia. Łukasz też już chętnie by się nigdzie nie ruszał, ale nasz hotel jest jakieś półtora kilometra stąd.
Docieramy na miejsce zmęczeni. Bieganie po płaskim Mazowszu czy jeżdżenie na szosówce pewnie pomaga utrzymać formę, ale nie zastąpi to pokonywania wzniesień, które się robi tylko w górach. I to dziś sobie przypomnieliśmy. Szczęśliwi, wykąpani, zasłużyliśmy na jeszcze jedno piwko 🙂