Już nie pamietam kiedy spałam w puchowej kurtce. Naprawdę zmarzłam. Rozgrzałam się dopiero jak wlazłam do łóżka męża i ogrzałam się od jego ciała gorącego od parującego alkoholu. W końcu grzanie ciała o ciało to najlepsza metoda grzewcza 🙂
Wstaliśmy ok. 7.30, żeby zjeść śniadanie ostatnim rzutem na taśmę.
Śniadanie skromne ale smaczne. Pieczone chlebki, ser feta, pasta fasolowo-paprykowa i pyszna herbata. Tego nam było potrzeba.
Po śniadaniu, Fibak odpływa w objęcia morfeusza, Asia stacjonarnie kontempluje okoliczności przyrody, a my z Mirką idziemy na poranny trekking do kanionu.
Z jednej strony słońce, z drugiej strony wiatr więc na zmianę się rozbieramy i ubieramy. Wycieczka do kanionu nie jest wymagająca, choć na wejściu straszy znak mówiący o wspinaczce i trekkingu wyłącznie na własną odpowiedzialność. Może w jednym miejscu wypada użyć rąk, by przejść wąski kominek. Doszłyśmy do przełączki, pstryknęłyśmy parę fotek i wracamy.
Akurat tak, by zebrać się i wyjechać naszym jeepem na objazd po atrakcjach pustyni. Zaczynamy od mostku skalnego. Ciekawa formacja skalna, aczkolwiek w pewnym momencie robi się tak wąska że … wcale nie muszę iść dalej 🙂
Dalej jest wąski kanion, w którym na skałach są napisy sprzed trzech i pół tysiąca lat. Miejsce jakkolwiek bardziej skojarzy mi się z tłokiem w tym wąskim przejściu i ślepym zaułkiem, w którym nic się nie dzieje. Po wyjściu z kanionu siadamy na chwilę w lokalnym „sklepiku”, gdzie częstują nas pyszną herbatą, a my odwdzięczymy się zakupem czterech arafatek. Dalej jedziemy na wydmę piaskową. Interesujące podejście, ciekawe widoki z góry. Po zejściu wysypujemy tonę piasku z butów. Następnie jedziemy pod górę, na szczycie której czeka białe drzewo rodem z Tolkienowskiego Gondoru. Dziewczyny zostają na dole, a my z Fibakiem podchodzimy kamienistą ścieżką, niekiedy fizycznie się wspinając. 150m stromego przewyższenia zlatuje migiem, choć Łukasz z wiadomych względów odczuwa skutki fizycznego zmęczenia. Po tym wracamy do naszego campu na lunch.
Lunch to w zasadzie śniadanie, tylko podane na ciepło. Zanim jednak możemy spożyć posiłek, częstują nas pyszną herbatą, a my chcąc zagłuszyć krzyki żołądka, konsumujemy chipsy z bobu oraz babeczki kakaowe.
Po lunchu odpoczywamy, by po chwili – zostawiwszy Fibaka w beduińskim namiocie w celach regeneracyjnych – ponownie udać się w objazd po Wadi Rum.
Zaczynamy od kolejnej formacji w postaci mostku skalnego. Podejście niemal 40 stopniowe, ale ciekawe bo po wydrążonych w piaskowcu schodkach. Dalej jednak idzie wąskim trawersem, który mnie pokonuje. Asia czeka na dole z aparatem, Mirka idzie sama, a ja czekam w połowie drogi przyglądając się koszmarnemu, czekającemu mnie zejściu. Uśmiecham się na myśl o tym wyzwaniu, ale nogi się trzęsą. Mirka wchodzi na mostek, Asia robi zdjęcia, po czym obie schodzimy …
Dzięki Bogu za jej pomocną rękę 🙂 Dalsze zwiedzanie to w zasadzie przejazd przez różne krajobrazy rodem z Gwiezdnych Wojen. Najpierw Tatooine, gdzie urodził się i wychował Luke Skywalker, a potem wkraczamy na teren Imperatora, gdzie przybyszy wita maska Dartha Vadera. Wraz ze zmianą krajobrazu zmienia się też pogoda. Pakę naszej Toyoty zamieniamy na wnętrze auta i … wracamy do naszych namiotów.
Tam rozgrzewamy się szklaneczką whisky i czekamy na kolację, po której wyjeżdżamy do Petry. Beduiński namiot zamieniamy na hotel, więc będzie szansa na kąpiel. Oby, bo piasek mam absolutnie wszędzie 🙁
Podróż do Petry zajęła nam łącznie 2.5 godziny. Część przespaliśmy, a część obserwowaliśmy w skupieniu, albowiem nastąpiło oberwanie chmury, a potem mgła, która ograniczyła widoczność w skrajnych momentach do około metra. Ostatecznie logujemy się w hotelu Sunset, 50 metrów od wejścia na teren Petry.
Komentarze (1)
Też bym chciał tam byc a, szcególnie na tych krajobrazach z Gwiezdnych Wojen.Fajne zdecia z tymi wielbłądami.