Dzisiejszy dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że nie zdążyliśmy zjeść śniadania, co później okaże się zgubne. O 8.30 już przed Betlejemką w pełnym rynsztunku i gotowi do wymarszu.
W 15 osób i 2 instruktorów ruszyliśmy w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Wiało tak piekielnie, że chroniliśmy twarze wszystkim co popadło. Kapturami, kominiarkami i goglami.
Dojście do stawu zajęło nam około godzinę, a to dlatego, że szlak nie wiódł letnią trajektorią z uwagi na lawinowe zagrożenia. My więc meandrowaliśmy, trawersowaliśmy, podchodziliśmy (tu poważnym błędem okazał się brak porządnego śniadania, jeśli nie liczyć dziesięciu łyżek wątpliwej jakości liofilizatu), aż dotarliśmy do Czarnego Stawu.
A ten kompletnie zamarznięty, co okazało się ogromnym ułatwieniem, bo bardzo szybko przedostaliśmy się na drugi brzeg. Jedynie wiatr nam nie pomagał, zwłaszcza ten zwany rotorem, wiejący z Karbu. Po około 30 minutach doszliśmy w miejsce startowe do lotnej asekuracji.
Lotna asekuracja. Hmmm.. Spodziewałam się zakładania sztucznych ułatwień na stokach o umiarkowanym nachyleniu, by asekurować potencjalne niekontrolowane ześlizgnięcie się. Czego się nie spodziewałam, to regularnej wspinaczki (na szczęście na drodze obitej), z prowadzeniem Łukasza od dołu, gdzie na ścianie o nachyleniu ok.30 stopni, musieliśmy podchodzić na rakach i czekanach wbijanych w lód i twardy śnieg.
Pierwszy fragment drogi przysporzył mi znacznych trudności psychicznych i fizycznych. Raz, że sama wspinaczka, na którą nie jestem jeszcze gotowa, dwa, że skała wiodła z lewej strony wiec zero szans na wspomożenie się lewą ręką, trzy, że teren był bardzo stromy (na szczęście nie wyeksponowany) i oblodzony, a ja miałam poczucie, że moje raki się wcale nie chcą w ten lód wbić. Nasz instruktor, którym dziś o dziwo nie był Marek, tylko kierownik Betlejemki i ratownik TOPR, Adrian, pomógł mi pokazując wspinanie się na głowicy czekana oraz wybijając stopień pod lewy rak. Moment przełamany i idę dalej. Fibak prowadzi i zakłada kolejne przeloty, dzięki którym czuje się bezpiecznie, za mną Karol, który z kolei motywuje mnie i przypomina o przepinaniu się, a na końcu Wojtek, który zbiera cały szpej. Okazaliśmy się zaskakująco dobrze dobranym zespołem.
Ostatecznie zrobiliśmy dwa wyciągi. Końcówka drugiego też była oblodzona i powróciły demony z pierwszej lodowej drogi. I znów Adrian mi pomógł przepinając moją linę we właściwe miejsce. Na koniec wyszliśmy na skraj małej przełączki, która wiodła dalej pod górę w kierunku Zmarzłego Stawu. Stanęliśmy na przewyższeniu i podziwialiśmy majestatyczne lodospady.
Łyk cieplej herbaty, kilka fotek z Kozim Wierchem w tle i schodzimy. Droga się wystramia, jestem pewna, że Markowy zespół będzie zakładał asekurację, my schodzimy na żywca. Pionowy fragment ok 10 metrów pokonujemy na czekanach i twarzą do stoku. To ostatni moment tego dnia kiedy zatrzęsły mi się kolana, a krew została zastąpiona przez adrenalinę. Zeszłam jednak bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, tym psychicznym również.
Na samym dole, w miejscu z którego startowaliśmy ze wspinaczką, ups, tzn. lotną asekuracją, Adrian pokazał nam jeszcze kilka trików jak asekurować siebie lub innych za pomocą czekana. Inspirujące i pokazujące, że czekan rządzi zimą w górach! Zaczynamy się już zbierać z powrotem do Betlejemki, gdy nagle ze żlebu, którym wcześniej schodziliśmy my, zjeżdża dziewczyna. Próbuje hamować na czekanie, zgodnie ze sztuką, ale czynnik stresu najwyraźniej powoduje, że popełnia błąd, czekan jej wyrywa z ręki i zsuwa się po żlebie ok. 100 m. Marcin ratuje jej termos, podczas gdy ona sama podnosi się twierdząc, że nie doznała większych obrażeń. Już praktycznie odchodzimy, gdy z tego samego żlebu leci kolejna osoba. Zespół Marka twierdzi, że poleciała również trzecia, ale my już wtedy byliśmy na Czarnym Stawie.
W Murowańcu fundujemy sobie pierwsze porządne jedzenie tego dnia. Pomidorówka, rosół i dwa piwa. Za chwilę dochodzi do nas Rafał i Andrzej, który tego dnia zsunął się 250 m w dół z przełęczy Karb, doznając obrażeń w prawym ręku i kolanie. Rafał ma poważne wątpliwości czy chce dalej z nim jeździć na ski tourach.
Trzy piwa później jesteśmy w Betlejemce. Ogarniamy się i słuchamy ostatniego już wykładu Marka, który tłumaczy nam, że zawsze warto prosić o pomoc TOPR, albowiem gdy tylko skręcimy kostkę, nie dojdziemy do puntu docelowego i albo zamarzniemy, albo przyjdzie niedźwiedź i nas zje …
Komentarze (1)
Synku i Synówko, wracajcie już. Nie macie dosyć tego śniegu, zimna, wiatru tych stromizn, tego strachu, że, prawie, w gaciach pełno, tej niewygody w spaniu? A w domku lub u nas ciepło, dobre jedzonko, kakałko cieplutkie,wygodne spanko, nie chcecie, co? Proste drogi. bez śniegu, lodu i wiatru, zachęciłam?:))