Budzik zadzwonił niemiłosiernie o 4 nad ranem. Chwilę później leżeliśmy na plaży, wtuleni w sienie i dwa koce, czekając na wschód słońca. Ten jednak nie nadchodził z oczekiwanego przez nas wschodu. Ale to co ujrzeliśmy na niebie – wyraźną granicę między nocą i dniem – wywołało emocję, którą zapamiętam do końca życia. Oboje doświadczyliśmy tego zjawiska po raz pierwszy i po raz pierwszy razem …
Po wschodzie słońca, którego nie zobaczyliśmy, gdyż widok zasłaniały drzewa i położenie Ghisonacci w zatoce pomiędzy górami, położyliśmy się spać, by wstać ponownie o 7 rano. Dokończyliśmy pakowanie i po śniadaniu o 10.00 oddawszy klucze, ruszyliśmy do Bastii na prom. Droga upłynęła w ciszy pomiędzy nami, za to przy dźwiękach Timbalanda, którego płyta, a zwłaszcza nr 14, już zawsze będą mi się kojarzyć z Korsyką.
Do Bastii przyjechaliśmy mocno przed czasem. Tu komunikacja była znacznie czytelniejsza niż w Livorno. Podjęliśmy jeszcze ostatnią próbę wysłania kartek z Korsyki, ale bez powodzenia. Właśnie zaczęła się sjesta. Otwarty był za to sklep z koszulkami, gdzie zakupiliśmy dwie takie same z głową Maura. Pewnie się spiorą po kilku praniach, lub skurczą. Ale co tam.
Ok. 12.30 zaczęto wpuszczać samochody na prom. Do Livorno dopłynęliśmy mocno spóźnieni, ale na nasza szczęście kemping Mira Mar był 5 minut od portu. Rozbiliśmy namiot, zjedliśmy kolację i wykapaliśmy się, co tchnęło w nas odrobinę życia. Po krótkich rozmowach o grzybach, zasnęliśmy.