Wyjechaliśmy do Bonifaccio z lekkim opóźnieniem w stosunku do planu, i tak też tam dotarliśmy. Tu na szczęście wszechogarniająca sjesta nie zawładnęła tym miejsce do końca. Wypłynęliśmy w rejs statkiem, dookoła cypla, na którym zbudowano Bonifaccio. Podróż okazała się przyjemna, urokliwa fotograficznie i mokra. Morze wzburzone, przez co nie udało nam się wpłynąć do każdej zaplanowanej groty, bez ryzyka rozbicia się o skały. I bez tego było warto. Po wyjściu na ląd, próbowaliśmy coś zjeść, ale albo nam sugerowano, że pora lunchowa już minęła, albo wypraszano bez słowa, co oznaczało dokładnie to samo, tyle że mniej uprzejmie przekazano nam tę informację. Udaliśmy się zatem na spacer do górnej części miasta, gdzie udało nam się znaleźć knajpkę, z której nie tylko nas nie wyproszono czy zaserwowano wyłącznie kawę, ale podano również spaghetti carbonara i naleśnik z mozzarellą i pomidorami. Wypiliśmy po kuflu lokalnego browara i poszliśmy na spacer schodami króla Aragorna. Współczuje tym, którzy musieli dźwigać wodę ze studni 189 stopni w górę. Dalej wałęsaliśmy się w okolicach twierdzy i cmentarza, gdy jednak poczuliśmy odnóża wchodzące nam w tylną część ciała, wróciliśmy.
W drodze powrotnej namierzyliśmy winnicę, gdzie zakupiliśmy kilka butelek lokalnych wyrobów alkoholowych. Znaleźliśmy też przepiękną plażę, na którą planujemy wrócić jutro. Trafiła nam się również stacja benzynowa, gdzie 95 Eurosuper jest tańsza jak w Austrii, a w Austrii jak dotąd benzyna była najtańsza. Po powrocie zmyliśmy z siebie sól morską i wiatr, które oblepiły nas podczas tego krótkiego morskiego rejsu. Po lekkiej kolacji, przy szklaneczce Muscat Noir wypisywaliśmy kartki do najbliższych i rozegraliśmy kilka partyjek naszymi nowymi korsykańskimi kartami. W tysiącu nie mam sobie równych, ale w makao rządzi Łukasz. To makao trzeba jakoś urozmaicić … kiedyś!