Wstaliśmy o 5 rano. Pewnie można by później, ale Łukasz tak się zestresował składaniem naszego namiotu, że postanowił sobie dać więcej czasu. Stres nie wynikał jedynie z nowej technologii składania, ale również a faktu, że mój pierwszy mąż wraz z Marianem składali go 40 minut. Sam był jednak dzielny i złożył go w 5 minut. Jak skomentował, wystarczyło dobrze przeczytać instrukcję. Wyjechaliśmy z Pizy zgodnie z planem, o 06.00. Musieliśmy jeszcze zatankować, albowiem dnia poprzedniego przecież stacje były zamknięte, a my dziś płyniemy na wyspę, gdzie ceny paliwa muszą być wyższe niż na stałym lądzie, choć Włochy i tak nie należą do najtańszych krajów.
Niestety dostęp do usług we Włoszech pozostawia wiele do życzenia, przynajmniej w zderzeniu z tym, że w Polsce jest wszystko na wyciągnięcie ręki. Nie dość, że sjesta, to jeszcze nie zaczynają pracy od 6 rano. Ostatecznie udało nam się zatankować w bezobsługowej stacji za 20 EUR w Livorno. Jesteśmy we Włoszech po raz … przedostatni!
Następny problem to identyfikacja właściwego portu, gdyż niezawodne jak dotąd MIO poprowadziło nas tymczasem na cargo. Łukasz, który był tu już wcześniej, nie pamiętał jak dojechać, a ja zapomniałam co znaczy „imbarco passeggieri”. Ostatetcznie jednak dojechaliśmy do długiej kolejki, którą udało nam się ominąć wykorzystując spryt Polaka i zaparkowaliśmy na miejscu 6C.
To parkowanie, to majstersztyk, który przejdzie do mojej historii. Gorszego miejsca nie mogłam wylosować, ale słuchając poleceń kierującego załadunkiem, w trzech ruchach ustawiłam samochód tam gdzie potrzeba. Koperta była po prostu idealna.
Na pokładzie zapragnęliśmy śniadania i kawy, ale do wypicia zamiast „latte” dostaliśmy ciepłe mleko. Słusznie, skoro jesteśmy na terytorium francuskim …